„Umarli i kochani” to cholerna rzecz, wystarczająco odpowiednia. Nie było mowy, żeby przeżyła porównanie z Młodym Frankensteinem i żadna z tych stron nie pomogła. Pomimo pozornej inspiracji bycia „Bramem Stoker’s Dracula” w 1992 roku, jest on szalenie bliski światowej klasyce z 1931. Inspirowany wybór Hammera, by porzucić tylko czerń i biel, sprawia, że jego celowo teatralne zestawy wydają się tanie. To był mężczyzna, który wbił ostatni gwóźdź do trumny: „Zrobiłem »Frankenstein Jr« i powiedziałem »Chcę kawałek kumpla«” Brooks powiedział Podczas pracy nad filmem.
Daleko od oczekiwań i nadmiernego wstydu, „Dracula: Dead and Loving” łatwo jest podziwiać. Szalony pęd „Men In Tights” przeszedł w łagodny kłus. Na pewno mniej swingu – ale też mniej błędów. Zamiast skomplikowanych gagów, Mel Brooks powierza graczom więcej ciosów, przypadkowo najsilniejszy zespół rezonansowych strzelanek od czasów pierwszej części historii świata.
Nikt inny nie mógł być Draculą Mela, tylko Leslie Nielsen, nawet jeśli nie był to najbardziej żywy występ komika. Nielsen gra Hrabiego jako człowieka wycieńczonego, zbyt zmęczonego nieśmiertelnością, który połyka całe sylaby, jak wszystkie ostre dźwięki „kurczaka”. Peter MacNicol łączy wszystkie swoje niedopowiedzenia z czymś przeciwnym, kradnąc przynajmniej jedną scenę z gwiazdorskiego Harveya Kormana.
Jak dotąd „Dead and Loving It” pozostaje ostatnim filmem wyreżyserowanym przez Mela Brooksa (nie martw się: w wieku 95 lat Brooks miał w drodze nowy film). Nie jest wart tej wagi ani lepszej połowy, ale zasługuje na przyjemną ponowną ocenę.
„Niezależny przedsiębiorca. Komunikator. Gracz. Odkrywca. Praktyk popkultury.”
More Stories
Polski Instytut Sztuki Filmowej powołuje nowego prezesa po dymisji Radosława Śmijewskiego
Joanna Lisowska – droga do sławy na polskiej scenie
Ogłoszono tytuły Dni Polskich na rok 2024